„Za pierwszego Sowieta”
- Po szybkim zdobyciu Wizny i Łomży jednostki niemieckie wyjeżdżały na Wschód, aż gruchnęła wieść, że przyjdą Ruskie – opowiada dziś 79-letni Kazimierz Wojewoda, który w 1939 roku mieszkał z rodziną w Piątnicy. - I rzeczywiście po paru dniach było tego mrowie! Na wszystkich fortach, w dworze w Drozdowie pułk Kozaków i w Łomży, gdzie tylko się dało, zaroiło się od sołdatów w szarych szynelach. Z karabinami na sznurkach, dziadostwo... A potem zaczęli sprowadzać swoje rodziny i powiedzieli, że oni są „na wsiegda” (na zawsze). Zapomnijcie o Polsce, tu jest władza radziecka - przyszli nas oswobodzić od panów, pamieszczików, grabieżców i tak dalej. Będzie raj na ziemi. Zaraz zaczęły się kolejki, trudności z nabyciem nafty, cukru czy soli. Zaczęli się Żydzi aktywizować, zakładali czerwone opaski i pilnowali kolejek. Nie wszyscy, tylko ta biedota z Rybaków. I zaczęły się aresztowania.
Mojego ojca brat był kawalerzystą w 5 Pułku Ułanów Zasławskich i po klęsce wrześniowej jak to draństwo przyszło, nie spał w domu, tylko krył się w gospodarstwie. Mieliśmy prawie tragedię w rodzinie, bo chyba w maju '40 przyszli po Antoniego Ruscy. Przerzucili w stodole każdy snopek, wszystko sprawdzili od piwnicy aż po dach. A on spał na drągach pod sufitem wozowni, wciągnął drabinę i zamaskował wejście. Miał broń i w lasach w partyzantce się ukrywał. Nas na Syberię wywieźli, a on został. Po wojnie mówił mi, kto go zdradził, ale nazwiska nie podam, bo żyje tego zdrajcy rodzina w Łomży.
Co jakiś czas widziało się, jak NKWD-ziści wieźli ludzi do więzienia łomżyńskiego, gdzie teraz jest szkoła muzyczna przy al. Legionów. Tam było dużo trzypiętrowych budynków, a w tym, co teraz są archiwa – kostnica. Mój ojciec też siedział parę miesięcy z ks. prałatem Biernackim. W nocy były przesłuchiwania, więc ludzie wychodząc z celi żegnali się, bo wiedzieli, że mogą nie wrócić – bolszewicy bili, tłukli i kopali. Ojciec przeżył...
Jak przyszła zima, zaczęły dziać się rzeczy straszne. Nie dość, że masowe aresztowania, to i wywózka. To było tragiczne, zima była cholernie mroźna. Mrozy były tak wielkie, że drzewa pękały! Rano słychać było tylko trzask! I w tym czasie była pierwsza wywózka, 20 lutego '40. Z Elżbiecina prawie wszystkich wywieźli, bo tam mieszkali piłsudczycy, którzy brali udział w wojnie 1920 r. Tym państwo polskie od fortów aż po las piątnicki dało ogrodzone posesje, gdzie były piękne domki drewniane, kryte czerwoną dachówką. Widziałem, jak ich wieźli, bo szliśmy do szkoły, a obok furmanki z obstawą. Rosjanie przychodzili z zaskoczenia, nad ranem, jeszcze ludzie spali. Na stacji kolejowej w Łomży, tam gdzie targowica, stały wagony towarowe. Ładowano tylu ludzi, ile się dało, na siłę. Druga masowa wywózka była w kwietniu 1940, a nas wywieźli w czerwcu 1941.
Był jeden Polak z Piątnicy, znany aktywista czerwony, konfident. Nazwiska nie powiem, bo w Łomży też żyje jego rodzina. Do nas do domu przyszedł on, jakiś oficer i dwóch żołnierzy. Dali dwie godziny na spakowanie się: mama, tata, babcia, ja i dwie siostry. Pojechaliśmy furmanką na stację. Piekło się działo: masa ludzi, masa wagonów, wciąż podjeżdżały furmanki i samochody. Cały dzień z czwartku na piątek ludzi zwozili, w sobotę wieczorem pociąg ruszył. 21 czerwca '41, kiedy nas wywozili, w naszym wagonie było z 70, może z 80 osób. Były całe rodziny, m.in., państwa Brzozowskich z Łomżycy. Wagony były pozamykane, tylko dwie małe szpary na powietrze. W niedzielę byliśmy w Białymstoku. Ludzie, którzy szli do kościoła, pokazywali pozrywane druty telefoniczne – rozpoczęła się wojna niemiecko-radziecka. I znów zaczęło się piekło: nadleciały samoloty, bombardowania, ostrzeliwania i tak przez kilka dni. Dosłownie co chwila pociąg zatrzymywał się, trwało naprawianie, inne pociągi porozwalane płonęły, a myśmy myśleli, że nas zostawią. Chaos był niemiłosierny! I tak przez dwa czy trzy tygodnie, aż dowieźli nas do miasteczka Martuk w Kazachstanie. Nad ranem pootwierali wagony i kto zszedł, klap na ziemię, mięśnie się skurczyły. Wieczorem na wozach zaprzężonych w woły, bo w dzień spiekota, ruszyliśmy do kołchozu, w którym mieszkaliśmy prawie pięć lat do 1946 r.
Warunki były tragiczne: latem mordercze upały, zimą straszliwe mrozy i śnieg, który domy zasypywał z dachami. Dlatego maleńkie chatki były całe z gliny, ściany ponad metr grubości. Ojciec pracował w brygadzie polowej, kosił trawy i zboże. Mama pracowała w spółdzielni, gdzie za zrobienie pary wełnianych rękawic z palcem dostawało się 30 deko pszenicy. I nauczyłem się robić na drutach! Ze starszymi dziećmi chodziłem na step łowić susły, zbierać kłosy czy do pielenia. Latem dało się przeżyć, ale zimą to była katorga!
Przez pięć lat marzyliśmy, żeby wytrzymać, żeby przetrwać i wrócić do kraju. O niczym innym się nie myślało, o to modliliśmy się z całą rodziną każdego wieczora, żeby nam los się odwrócił...
I tak się stało! Wróciliśmy wiosną 1946 r. Same gruzy: z domu, stajni, obory, stodoły i wozowni gospodarstwa zostały tylko trzy ściany chlewa...
spisał: Mirosław R. Derewońko