45 lat temu powstały w Łomży „Neptuny” rock and rolla
Początkowo nie mieli profesjonalnych instrumentów, sprzętu ani sali prób. Dlatego pierwsze gitary zrobili sobie sami, a żeby pograć jeździli „okazją” do Piątnicy lub „ciuchcią” do Nowogrodu. Ich uwielbienie do muzyki zaowocowało powstaniem pierwszego regularnie działającego przez kilka lat zespołu rockowego w Łomży – Neptunów. – Byliśmy pionierami – podkreśla perkusista grupy Waldemar Barbachowski. – To był big beat, bo preferowaliśmy polską muzykę. Próbowaliśmy też wracać do tradycji ludowych. Wcześniej były w Łomży jakieś zespoły, ludzie grali, ale była to działalność typu zarobkowego, akordeonista, skrzypek grający na weselach, nie była to muzyka big beatowa, rockowa.
Zespół Neptuny został założony przez uczniów Technikum Budowlanego i Zespołu Szkół Drzewnych w 1967 roku. Młodzi muzycy przez pierwsze lata działalności mieli wiele problemów, borykając się ze zmianami składu i brakiem instrumentów odpowiednich do grania rocka – zwanego wówczas big beatem.
– Była nawet konieczność produkowania własnych instrumentów– wspomina Barbachowski. – Takim zapaleńcem w tej dziedzinie był Andrzej Skrzeczyński. Wtedy można było kupić oddzielnie wszystkie części, przystawki i jak się to wszystko złożyło to brzmienie było. Nie było za to specjalnych problemów ze strunami, można je było dostać. Dopiero później pojawiły się czeskie gitary Jolana i perkusja Szpaderskiego – jeździłem po nią specjalnie do Łodzi. Z lokalizacją też nie było tak łatwo. Zespół Neptuny zakładaliśmy w Piątnicy. Dzięki kierownikowi świetlicy udało się nam nawet zakupić trochę sprzętu. Kolejnym etapem był Nowogród, gdzie kolejką wąskotorową dojeżdżaliśmy na próby.
Sytuacja zmieniła się na lepsze, gdy zespół trafił do baraczku – klubu PSS na ulicy 1 Maja, zyskując miejsce stałych prób.
– Sprzęt jakim dysponował klub był to jeden wzmacniacz Luna, do tego głośnik kinowy używany w kinie „Październik” i radio – mówi Barbachowski. – Teraz brzmi to archaicznie, ale wtedy dla nas, młodych chcących spotkać się i pograć, to było coś! Wtedy z nagraniami nie było tak jak teraz, że się klika i już się wszystko ma. Dostęp do muzyki z Zachodu był naprawdę trudny. Magnetofon szpulowy, adapter Bambino, na którym odtwarzało się pocztówki dźwiękowe – to były te czasy. Płyty kupowało się na straganach albo w kioskach.
Dlatego graliśmy utwory zespołów, które podglądaliśmy na koncertach w Łomży: Czerwonych Gitar, Trubadurów, Blackout, Skaldów – to już była wyższa półka. Były też próby grania utworów zespołów zachodnich, jak The Shadows. W 1. klasie technikum zaczęli się Breakout – zakochałem się w Hajdaszu, Kubasińskiej, Nalepie i na tym zespole zaszczepiłem się głębiej w perkusję. Bo zaczynałem grać na gitarze – solowej, akordowej lub basowej. Ale był problem z perkusistami i kiedy usiadłem za perkusję poczułem wewnętrznie, że będę na niej grał. I to zostało do dzisiaj, chociaż na dzień dzisiejszy już nie gram.
Pomimo prób stworzenia własnych utworów Neptuny bazowały na cudzym repertuarze, w dodatku nie miały szansy na zarejestrowanie czegokolwiek nawet w studio radiowym.
– Próbowaliśmy coś dokomponowywać – jakieś tła muzyczne na akademie, ale na pisanie własnych utworów było jeszcze za wcześnie, tym bardziej, że szkoła muzyczna działająca wtedy w Łomży nie kształciła w tym kierunku – mówi Barbachowski. – O nagraniu nie było mowy. Jakbyśmy sami nie nagrali na magnetofonie szpulowym czegokolwiek, to niczego byśmy nie mieli – innych szans na zostawienie, zapisanie śladu po sobie nie było. Dlatego stawialiśmy na próbie szpulowy ZK-140 z czechosłowackim mikrofonem Tesla, ale te nagrania niestety się nie zachowały. Na nagraniu pierwszy raz w życiu śpiewałem do głośnika, który służył jako mikrofon – takie to były czasy. Spotykaliśmy się też w klubie Bonar, koncertowaliśmy na terenie całego ówczesnego województwa. Poza koncertami zespół brał udział w przeglądach odbywających się na łomżyńskiej Muszli. Prezentowały się tam zespoły szkolne, ale nie tylko, z Łomży i okolic, które mogły się pokazać na estradzie i konkurować ze sobą.
Zespół rozpadł się ostatecznie w 1972 roku. Niektórzy z jego członków, jak Andrzej Grzelczak czy Mirosław Kowalski już nie żyją. Większość straciła kontakt z muzyką, inni, jak Waldemar Barbachowski, grali jeszcze przez długie lata.
– Próbowaliśmy i tworzyliśmy na tyle, na ile było wtedy można, dając przykład młodszym, żeby to kontynuowali i robili z lepszym skutkiem, mając lepszy sprzęt i możliwość edukacji muzycznej – podkreśla Waldemar Barbachowski. – Bo wiadomo, że jak już istniał jakiś zespół to kolejnemu było lżej. Wspominam te czasy z ogromnym sentymentem. Ludzie, nie mówiąc o wyjątkach, bez muzyki żyć nie mogą. I jeśli w człowieku pali się ta iskra i został zaszczepiony nią w młodości – to ona nie gaśnie. Pomimo poważnego czy sędziwego wieku ta muzyka zawsze gdzieś drga w środku!
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: archiwum Waldemara Barbachowskiego