Spotkanie z Marcinem Gryglikiem
Jego pełnoprawnym debiutem książkowym była powieść grozy „Chwile ostateczne”. W ubiegłym roku wydał kolejną, kryminał retro „Irma”, którego akcja osadzona jest w Warszawie lat 60. Opowiedział o nich czytelnikom ze swej rodzinnej Łomży podczas spotkania autorskiego, pierwszego indywidualnego w karierze, zorganizowanego przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Hali Kultury. – Pisanie towarzyszyło mi przez całe moje życie – mówił Marcin Gryglik. – Nawet jak uważałem, że nie zostanę pisarzem, to zawsze jakieś historie wymyślałem, zawsze próbowałem przelać je na papier i w końcu wyszło tak, że postanowiłem związać z tym swoją przyszłość.
Marcin Gryglik to dziennikarz i pisarz urodzony w Łomży, wciąż chętnie wracający do rodzinnego miasta. Tym razem gościł w nim jako bohater spotkania autorskiego, które, jak podkreślała dyrektor MBP w Łomży Teresa Fromlec-Pawelczyk, było nie tylko jego debiutem w tej roli, ale też prowadzącej spotkanie dziennikarki Marleny Siok oraz samej biblioteki, pierwszy raz organizującej imprezę tego typu w Hali Kultury – wcześniej pojawiły się już w niej dwie biblioteczne wystawy.
– Tutaj się urodziłem, tutaj chodziłem do podstawówki, do liceum i tutaj robiłem licencjat – mówił Marcin Gryglik. – Po studiach licencjackich wyjechałem do Warszawy, ale często tutaj przyjeżdżam i lubię tu wracać, lubię obserwować, jak przez ten czas Łomża się rozwija.
Pisanie pasjonowało Marcina Gryglika już od najmłodszych lat, chociaż, jak sam przyznawał, do wieku nastoletniego niezbyt lubił czytać; omijał też, lub poznawał tylko fragmentarycznie, wiele lektur szkolnych, według niego niezbyt interesujących.
– Pierwsze rzeczy zacząłem pisać w wieku pięciu-sześciu lat – wspominał Marcin Gryglik. – Były inspirowane bajkami animowanymi o takim psie Droopy'm – strasznie go lubiłem i pisałem dużo historyjek na jego temat. Pisałem też swoje własne opowiadania o polskim Jamesie Bondzie, który nazywał się Janusz Nowak i miał kryptonim 002,5. Rodzice wsparli mnie w tej mojej pasji, bo jak miałem 9-10 lat sprezentowali mi maszynę do pisania, przy której spędzałem bardzo dużo czasu.
Jego debiutem było opowiadanie „Kot”, opublikowane w magazynie „Nowa Fantastyka”.
– Historia tego opowiadania jest taka, że po studiach magisterskich poszedłem na kurs kreatywnego pisania w Instytucie Badań Literackich – opowiadał Marcin Gryglik. – I tam, w ramach ćwiczeń, mieliśmy stworzyć postać. Stworzyłem więc postać i potem pod tę postać napisałem opowiadanie. Wcześniej podejmowałem jakieś próby publikacji i za pierwszym razem redakator naczelny „Nowej Fantastyki” odpisał mi, że to opowiadanie, które wtedy wysłałem, nie jest dobre, ale widać, że coś tam potrafię i muszę się bardziej postarać. Opowiadanie stworzone w ramach kursu również wysłałem do „Nowej Fantastyki” i wtedy po półtorej godzinie dostałem informację, że opowiadanie zostanie opublikowane, ponieważ jest o kocie, a naczelny też jest kociarzem – podejrzewam, że musieli czymś zapełnić dwie strony, ale na pewno fakt, że był tam kot, również odegrał swoją rolę.
Kolejnym krokiem była debiutancka powieść „Chwile ostateczne”. Powstawała 14 miesięcy, kilka lat czekała na wydanie, aż do roku 2016. To powieść grozy, wzbogacona wątkami science fiction i kryminalnymi, a punktem wyjścia tej tajemniczej historii jest sytuacja, kiedy mieszkańcy miasteczka Boguty któregoś dnia przekonują się, że nie można go opuścić, a dookoła czai się zło.
– Pomysł wziął się stąd, że kiedyś rozmawiałem z kolegą, z którym łączyła nas taka literacka pasja – mówił Marcin Gryglik. – I on miał pomysł na ulicę, której nie można opuścić, tylko nie wiedział jak tę historię zakończyć. Ja zakończenie wymyśliłem i tak się wymieniliśmy, że on napisze tę historię ze swoim początkiem i moim zakończeniem, ja z jego początkiem i swoim zakończeniem. Kiedy jednak zacząłem o tym myśleć, to ulica nagle rozrosła się do rozmiarów miasta, zaczęły pojawiać się nowe elementy, różne kwestie związane ze światem przedstawionym.
Czytelników spodziewających się podobnej historii pisarz zaskoczył kolejną książką, wydaną w roku ubiegłym. „Irma” to powieść kryminalna, której akcja dzieje się w filmowym światku.
– Przyśniła mi się taka historia, która działa się w Hollywood lat 50. – wspominał Marcin Gryglik. – I w tym śnie historia była taka, że hollywoodzki scenarzysta dostaje zlecenie współpracy z tajemniczym, niemieckim reżyserem, który przed wojną uciekł przed nazistami. Razem pracują nad horrorem, w którym ważną rolę grają upiorne kukiełki. Ten film jest tak straszny, że wytwórnia decyduje się go nie rozpowszechniać. Potem reżyser umiera na zawał, a scenarzysta ma jakieś różne, dziwne przeżycia. Jak się obudziłem, stwierdziłem, że pomysł nawet ciekawy, warto go zapisać. Jakiś czas później pomyślałem jednak, że skoro jestem Polakiem i mam obowiązki polskie, to po co mam pisać o Hollywood lat 50. – napiszę o Polsce lat 60., która jest mi o wiele bliższa. Głównym bohaterem miał być aktor Adam Pawlikowski, bardzo ciekawa postać.
- Ostatecznie jednak pojawił się inny pomysł, książki z akcją rozgrywającą się w środowisku filmowym PRL-u i dotyczącą molestowania, dlatego jej bohaterką została kobieta. Młoda aktorka Irma Rawska ma wyjaśnić przyczyny tajemniczej śmierci wpływowego reżysera Zygmunta Webera, zamordowanego na planie jego najnowszego filmu, ale sprawa okazuje się bardzo złożona. – To wynika ze specyfiki historii – wyjaśniał Marcin Gryglik. – Nie chciałem pisać typowego kryminału milicyjnego, gdzie milicja prowadziłaby śledztwo, bo takie sprawy średnio mnie interesują, bardziej interesowały mnie sprawy ludzkie. Jednym ze źródeł, na których wychowywałem się jak pisarz, były filmy Alfreda Hitchcocka, gdzie bohaterami zawsze byli zwykli ludzie, wciągnięci w jakieś wielkie afery. Stąd też pozostała mi skłonność do takich historii; to też jest jeden z powodów, dla których bohaterką jest aktorka, nie milicjantka.
Zwolennicy twórczości Marcina Gryglika mogą też liczyć na to, że ukazanie się jego kolejnych książek to tylko kwestia czasu.
– W tej chwili pracuję nad drugą częścią „Irmy”, która ma już 2/3 pierwszej wersji – zapowiadał Marcin Gryglik. – W zeszłym roku natomiast pracowałem nad thrillerem, który rozgrywa się w czasach współczesnych, ale wyszła mi z tego bardzo gruba rzecz, która, jeśliby została wydana, miałaby ponad 650 stron, czyli wyglądałaby mało przyjaźnie dla czytelnika. Jest tam parę spraw, które wymagają poprawek, więc są to dwie rzeczy z najbliższej przyszłości, a co dalej – czas pokaże.
Wojciech Chamryk