Legendarny Ptaszyn ponownie w Łomży
Jan „Ptaszyn” Wróblewski, jeden z najwybitniejszych polskich jazzmanów, był gwiazdą „Zaduszek artystycznych” MDK-DŚT i Centrum Kultury. 81-letni muzyk zagrał ze swym kwartetem autorskie kompozycje i jazzowe standardy, udowadniając, że wciąż należy do ścisłej czołówki wirtuozów saksofonu, a scena jest jego prawdziwym żywiołem. – Jeśli idzie o kondycję, to nie zawsze jest tak pięknie, ale jak już się wejdzie na scenę i się zacznie, to nie ma mowy o żadnym oszczędzaniu się! – podkreśla Ptaszyn, nagrodzony na koniec koncertu długimi owacjami.
Jan Ptaszyn Wróblewski odwiedza Łomżę niezbyt często, ale w miarę regularnie. Grał tu choćby kilkakrotnie podczas słynnych Krajowych Targów Jazzowych w latach 80., przyjeżdżał na zaproszenie Filharmonii, uświetnił też pierwszą edycję Novum Jazz Festiwal przed dziewięciu laty.
– Jak byliśmy tu ostatnio oceniałem młodych muzyków, teraz mamy zaduszkowe wspomnienia, ale jazz jest gatunkiem na tyle uniwersalnym, że to wszystko ładnie się komponuje – mówi Ptaszyn. –To co prawda nie za bardzo muzyczne wspominki, chociaż koncert zaduszkowy, bo podeszliśmy do tego bardziej muzycznie, chociaż wielu muzyków, z którymi pracowałem na co dzień, już po prostu nie ma i towarzystwo mi się kurczy – jednak na szczęście cały czas jest nowe!
Słynnemu tenorzyście rzeczywiście towarzyszyli muzycy światowej klasy: grający z nim w Łomży w maju 2008 roku pianista Wojciech Niedziela i perkusista Marcin Jahr oraz kontrabasista Andrzej Święs. I jak to w jazzie bywa, nie ograniczali się tylko do akompaniowania liderowi: już w otwierającym koncert „Wielkim młynie” pianista i basista wymieniali się z Ptaszynem solówkami, a
perkusista pierwsze solo miał już w trzecim utworze, którym okazał się słynny standard „Die Moritat von Mackie Messer”, czyli „Mack The Knife” z „Opery za trzy grosze” Weilla i Brechta.
– Nie jest to oczywiście jedyny skład, z którym mam do czynienia tak na co dzień – zaznacza Ptaszyn. – Po prostu nie jesteśmy zmęczeni sobą, ciągle wpadamy na jakieś nowe pomysły, co procentuje, bo zawsze jest jakaś gwarancja tego, co z tyłu i co obok: wiem, czego można się po kolegach spodziewać, jak również czego się spodziewać nie mogę, bo lubimy improwizować.
Potwierdzały to kolejne, długie i rozbudowane, skrzące się od mistrzowskich solówek utwory: autorskie i standardy, w tym „Autumn Nocturne” i wieńczący podstawowy program koncertu, rozsławiony przez Louisa Armstronga „When The Saints Go Marchin' In”.
– Koncert bez standardów nie byłby tak do końca koncertem! – mówi Ptaszyn, równie dobrze czujący się w niemal każdym rodzaju jazzu, nie stroniący też od bluesa, co potwierdził bis „Schlus Blues”. – Trzeba robić to, co do człowieka należy, niewątpliwie z jakąś dozą energii, ale ona płynie również od kolegów – wzajemnie się napędzamy i to jest największa zaleta. Dlatego póki nie będzie to muzyka, która jest od góry do dołu ustalona, zaplanowana, to wszystko będzie dobrze! –podkreśla Ptaszyn, dodając, że liczy na to, że na jego kolejny koncert w Łomży nie trzeba będzie czekać tak długo jak teraz.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka – Chamryk, Marek Maliszewski